Strona:Gustaw Geffroy - Więzień.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

notonne gdakanie kar. Odczuwali dreszcz życia na widok drapania nóg, stukania dziobów, powiewania piór, raz zjeżonych, to znów układających się gładko, połysku małych, czarnych, ciągle mrugających oczu. Patrząc na niedołężne próby fruwania ptaków po kaźni, dotykając się tych ciepłych, drgających ciał, mieli chwile zapomnienia, nic też dziwnego, że krótkie urywane dźwięki, gruchanie, gdakanie, że wszystko to razem wzięte było im niezmiernie miłe. Ale wróbel, kura, gołąb przechodzą łatwo pomiędzy sztabami kraty, gdy im się znudzi w mrocznej chłodnej kaźni, idą na słońce wygrzewać się, mogą nasycić się ciepłem i zielenią. Dla nich otwarty świat i życie, a człowiek jeno musi zostać w klatce, zamknięty przez sobie podobnych, przez ludzi.

LVI.

A klatka ta coraz to ciaśniejszą się staje, coraz bardziej zda się, że zadławić musi, jakby mury zbliżały się do siebie zwolna, niepostrzeżenie. Po długich okresach bezwładu, inercyi, w którą peryodycznie zapadają więźniowie, niby w trzęsawisko otaczające zewsząd cytadelę, następują chwile przebudzenia. Organizm broni się przed owem pogrzebaniem w lotnym piasku nudy, który wdziera się z każdym dniem śmielej do duszy, zasypując ją nieznacznie, a wytrwale. W takich momentach więźniowie wstrząsają się, jakby po długim śnie, przeciągają się, a obudzona świadomość prze ich ku życiu. Poczyna się wówczas akcya w kierunku poprawy warunków bytu, układają petycye, protestują przeciw sposobowi traktowania ich, przeciw zamykaniu każdego w osobnej kaźni i t. p. Niedługo czekają na odpowiedź