Strona:Gustaw Daniłowski - Dwa głosy.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
44
GUSTAW DANIŁOWSKI

dze wołań, modlił się śmiertelną bladością twarzy o litościwy kamień, którym go jeszcze nikt nie śmiał uderzyć.
Zwalił się nań nie kamień, lecz przeszywające wejrzenie ukochanych oczu, nad wyraz wymowne, nieodwołalnie wskazujące mu wyzwolenie li tylko w śmierci. Było to spojrzenie szybkie, jak wystrzał, i wżarło mu się gorącą kulą pod serce, bo oblicze, z którego wypadło, nietylko było zawsze umiłowane, ale w tej chwili zbarwione po czoło purpurą wstydu za niego.
I stał się cud zbawczy.
U stóp Jerzego otwarły się cicho czeluście ziemi o rdzawych zrębach. W uroczystych głębinach tej przepaści tliły się jasne