Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.II.djvu/85

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Gdy wyszły jedna po drugiej, jak trusie pokorne i ciche, zwrócił się do Izydora z widocznym smutkiem.
— I tyś tu? — mówił z łagodnym wyrzutem. — Spojrzyj, w coście praktykami zabobonnemi obrócili tego nieszczęsnego? Zawsze, zawsze to samo! Prędzej, niech kto biegnie po lekarza, a biedaka do łóżka.
Jakób nie mógł się już utrzymać na nogach. Trząsł się gwałtownie, nic nie widział, nie słyszał, nie rozumiał. Izydor wybiegł po lekarza. Zdetonowany był, wystraszony, lecz jego rozumienie rzeczy, religia, wyobrażenia nie dostrzegały nic zdrożnego w leczeniu ukąszonego przez tarantulę sposobem uświęconym przez wieki, przez ojców przekazanym. Ho! ho! wieki to przekazały, czasy, kiedy Sardynię zamieszkiwali obcy, olbrzymy! Komuż się z nimi dziś mierzyć? Komu?
Na ulicy kobiety rozpierzchły się po dwie, po trzy i rozmawiały w cieniu, szeptem. Jedne dziwiły się, drugie gorszyły, młodsze chichotały nawet, a jedna zanuciła zwrotkę z pieśni, która miała być śpiewaną u wezgłowia chorego:

Faladu m’est su tronu,
O mama de ranzolu...[1]
  1. „Rivista delle tradizioni popolari italiana” 1894.