Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.II.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pewnie myślał, że i ja żywię matrymonialne zamiary. A gdyby! Co mu, głupcowi do tego? Niby to nie mogę pozwolić sobie na żeniaczkę? Oho! i jak jeszcze. Jest dom, trzoda[1] i siostra moja pewnie już, Bóg z nią! nie pozostawi potomków, a życzy sobie, bym wybrał... ale kogo wybrać, w tem sęk? Nie tak to łatwo mi się spodobać, zresztą boję się... a no, boję się tych tam praw nowych, prawników, rozwodów, porządków iście dyabelskich. Ecco! Czy nie mój to tam gospodarz? wygląda jak grzech śmiertelny. Aten co tu robi? Szkoda, żem go nie zbił kijem tak, by powstać nie mógł, ptaszek! A! jak Boga kocham! jest i sowa stara, matka! Ah! gdyby babę wygrzmocić... wyrzucić...

Aha! — myślał po chwili — gdyby wyrzucać wszystkich, co na to zasługują, nie pozostałoby żywej duszy w kościele! Mniejsza z tem. Nienawidzę ich, brzydzę się niemi, smagałbym do krwi. Przez cały ranek reperować musiałem w zagrodach szkody zrządzone wczorajszą ulewą, a gdym przyszedł do wsi, patrzę Giovanna w domu, sama, rozczochrana, nieubrana, brudna, zmęczona, chora, obiad gotuje jak ostatnia sługa. Dla tej to święta niema! Dobrze jej tak! Ma, na co zasłużyła, pracuj, ptaszku, pracuj od rana do nocy, jak wół roboczy, albo jak

  1. W Sardynii wielu parobków posiada własne trzody, które pasę, z gospodarskiemi, lub oddają, w dzierżawę.