Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.II.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Słyszałeś, jak mówił?
— Cedzi słowa.
Jakób przeciskał się przez tłoczącą się ciżbę. W kościele zapanowała cisza. Mężczyźni cofali się, starając oprzeć się o ściany, kobiety siadały na ziemi, a wpośród głównej nawy, w powodzi słonecznych iskierek, ukazał się ołtarzyk przenośny, drewniany, pomalowany na błękitno z czterema aniołkami po czterech rogach, których błyszczące różowe i zielone skrzydła podobne były do skrzydeł motyli. Na napiętrzonych jedwabnych poduszkach wznosił się mały posążek Matki Boskiej, w czerwonym płaszczu, o złożonych dłoniach i przymkniętych powiekach: Wniebowzięcie!
Tymczasem na ambonie stanął mały księżyna o figlarnym, chłopięcym wyglądzie. Jakób obrzucił go ciekawem okiem i nadstawił prawego ucha.
— Mieszkańcy Orlei, bracia i siostry — zaczął głos młodociany, lecz donośny — chciałbym przemówić do serc waszych w to uroczyste święto Maryi...
Uchylił, miejscowym zwyczajem, czarnego biretu na głowie.
Jakób, zadowolony wstępem, rozglądał się po obecnych w kościele sąsiadach i znajomych.
Ecco — myślał sobie — Izydor Pane i patrzcie! w nowym surducie. Czy nie przyszło mu czasem do głowy uderzyć gdzie w zaloty? Fu! Ten tam młokos, co się uśmiechał złośliwie, patrząc na mój surdut,