Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.II.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jeszcze z morza. Jutrzenka daleką była i przechodzień udał się w dalszą drogę, w nadziei przybycia do wioski, zanim się ludzie przebudzą. Nie chciał się narażać na ciekawość dawnych przyjaciół i sąsiadów, a nadewszystko bał się spotkać Giovannę, lub jej matkę; nie chciał w brzasku dziennym przechodzić przed ich chatą. Po co? wszystko przeszło... skończone wszystko!
Szedł w góry, schodził w doliny, wspinał się na oświetlone księżycem szczyty. Krzaki złotojeścia, skąpane w rosie asfodele, skały same wydzielały zapach silny i upajający. Wązkie strumienie przebiegały okwiecone trawniki.
Na dalekich horyzontach niebieskie obłoki kładły się na sinych górach i dal rozpływała się w mgły opalowe. Konstanty szedł ciągle; myśli jego i uczucia drzemały, lecz członki, odświeżone spoczynkiem, całą odzyskały elastyczność; przeskakiwał nad przepaściami, wspinał się na strome skały, skracał sobie drogę znanemi niegdyś przesmykami, a gdy przystawał chwilę, dla złapania tchu, serce biło mu gwałtownie w piersi. W jasnych jego źrenicach odbijał się księżyc srebrny.
Poznawał znane sobie niegdyś miejsca, czuł zapachy rodzinnej ziemi, poznawał ścieżki błędne, zagony jęczmienne i pszeniczne. Mastiksowe krzaki, rzadkie samotne drzewa, szumiały za lada powiewem sycząc senne jakieś słowa, a tam i owdzie, tu srebrne w świetle miesiąca, tam czarne w cieniu