Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.II.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sterczały skały-sfinksy, a po za niemi, gdzieś, z wyżyn dojrzane, przelewało się srebrne morze, to morze, które przebyć — jak bądź przebyć, zdawało się Konstantemu rzeczą nielada.
Doszedłszy do kościoła świętego Franciszka, przystanął, odkrył głowę, zmówił pacierz. Modlitwa szczerą była, gorącą, dziękczynną. W tej chwili odczuł, jak nie odczuwał dotąd, radość z powrotu i odzyskanej swobody.




Zaledwie dnieć zaczynało, gdy Izydor Pane usłyszał pukanie do drzwi.
Od dwóch tygodni... gdzie tam od dwóch tygodni, od czterech już blizko miesięcy, wyczekiwał codziennie przybycia Konstantego. Zerwał się z pościeli przedtem jeszcze, zanim mu stare jego serce kołatać zaczęło w piersi.
Otworzył. Dostrzegł mężczyznę wysokiego, odzianego... nie tak, jak się odziewano w Orlei — odzianego w surdut długi, z twardej jak skóra materyi, mężczyznę o długiej, bladej twarzy. Nie poznał go zrazu.
Konstanty roześmiał się ostrym, suchym śmiechem, a śmiech ten ubódł biednego rybaka. Poznał go wówczas, lecz uczuł zarazem, jakgdyby wiatr zimny przewiał między nimi. Konstanty to był niewątpliwie... tylko inny jakiś... do tamtego niepo-