Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.II.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

okolicy. Zdawało mu się, że siedzi na wybrzeżu szmaragdowego jeziora, po którem przy lada powiewie wiatru pływały korale — czerwonych polnych maków kępiny całe.
Po niejakiej chwili wstał, lecz nie zabierał się już w dalszą drogę z takim, jak przed tem, pośpiechem. Gdzie, do kogo miał śpieszyć? Przybędzie dziś, czy jutro — wszystko jedno. Nikt go nie czeka. Już pierwsze cienie nocy kładły się w głębi doliny, świerszcze ćwierkały śród traw, wonie kwiatów i krzaków wzbijały się w powietrze, wiatr opadł, ptaki zamilkły i tylko lotne nietoperze rysowały czarne błyskawice na kryształowem tle majowego wieczoru.
O! kto wyrazi tęsknotę, rozlaną w wiosennym zmroku! Jestże dusza dość zatopiona w błogości, któraby jej nie odczuła? Tęsknić można za utraconym rajem, wieczystą pogodą wiekuistej wiosny, za szczęściem, do którego człowiek był stworzony i które utracił.
Konstanty szedł zwolna. Po długich latach więzienia i ucisku śród ciasnych, plugawych, cuchnących murów, po latach kaźni o skrępowanych, na krótkie piąstki mierzonych skąpo krokach, ruch swobodny, wśród przestworzy, był sam już w sobie rozkoszą. Pod stopami czuł i trawę świeżą, i kamienie wilgotne, w miarę jak wzbijał się w górę, rozszerzały się horyzonty, szerokie jak wolność i swoboda! A jednak rzadko kiedy, nawet w najgorsze dni więzienne, było mu równie smutno, jak teraz.