Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.II.djvu/107

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Szedł, ale po co? gdzie? do kogo? Czuł się wesół na początku drogi, zbliżającego się do kresu ogarniał smutek nieprzemożony. Mgły, podnoszące się na dalekich horyzontach, zdawały się mówić, że podróż była bezcelową, próżną. Nie miał domu, rodziny, ojczyzny. Wszak wszystko tracił i obojętnem być mu powinno, gdzie go poniosą kroki. Nie był-że wędrowcem w pustyni tak prostej, jak ciemniejące nad głową jego obłoki, śród których rzadkie zapalające się gwiazdy zdawały się rozrzuconemi w przestrzeni czatami, nie wiedzącemi o sobie wzajemnie nic... placówkami zatraconemi w przestrzeni, jak on w swobodzie — pustkowia.
O Giovannie, straconem szczęściu, właściwie mówiąc, nie myślał. Nie myślał nawet o losach, co się z nim obeszły tak bezlitośnie, o niewinnem posądzeniu i osądzeniu. Rzeczy te zapadły mu tak głęboko w duszę, że się stały cząstką samego jego jestestwa; zapomniał o nich niemal, jak się zapomina o powszednich i najbliższych, a nieoddzielnych od nas rzeczy. Nie o tem myślał tedy, lecz o tysiącznych, drobnych szczegółach z przeszłości, o tem, co pozostawił w swej wiosce, a czego już nie odnajdzie.
Więc myślał o placu pustym, obszernym przed chatą Giovanny i jej matki. O ławce kamiennej, na której siadywał z nią w pogodne wieczory letnie i myślał o łożu olbrzymiem, antycznem, w którem odpoczywał po całodziennym trudzie. Ecco! zdawało