Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.II.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Lecz żal ów minął... wszystko się rozwiało... tylko myśl o Giovannie cierniem tkwiła w głębi serca, chociaż usiłował śmiać się i z tego.
Wzbijał się w górę, wzbijał. Doszedł do krańców doliny, szedł brzegiem Isalli. Światło zachodu żywe jeszcze było i woda połyskiwała złotem i srebrem pomiędzy krzakami oleandrów i konkilów kępinami. W przezroczystemu cieniu gałęzi, purpura nabrzmiałych pączów oleandrowych, krwawiła się obficie Konstanty, zmęczony już bardzo, myślał, że dolina i wąwóz wiodący w góry, nie są bądź co bądź tak krótkie, jak mu się zrazu zdały.
— W polu dobrze zasnąć można — myślał — ale ciekawym przybycia tam... do wsi. Pukam do drzwi Izydora! puk! puk! kto tam? Ja. Kto „ja?” Ecco, Konstanty Ledda! Widzę go, wstaje z miejsca, poczciwiec! pewnie śpiewać będzie różańce lub godzinki... a może moją pieśń o świętym Konstantym... Ciekawym... Na ogół ciekawa rzecz, jak pieśń tę skomponować mogłem. Dziwił się wielu rzeczom, jak się dziwią dzieci, lub ludzie przypominający sobie dziecinne swe lata i sprawy. Zresztą i chwila obecna pełna dlań była podziwów. Dziwiła go wiosna kwitnąca, wąwóz zielony, droga, którą wracał do domu.
Do domu...
Szedł teraz łanem zbożowym a po obu brzegach wązkiej miedzy — w zachodzącego słońca pozło-