Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.II.djvu/103

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

znów kawalerem.. Dziwne! Ciekawe! Miałem przecież żonę, a teraz jestem nieżonaty.
Zaśmiał się. Wzbijał się, wzbijał pod górę, to patrząc na ścieżki żółte, śród traw wysokich, to na ptaszki świergocące nad kwitnącemi krzakami, w nizkim locie muskające skrzydłem ziemię, kłócące się o gałązki, na których spoczną do noclegu. Przypomniała mu się stara, obdarta z pierza sroka więzienna. Uczuł, jak mu się w piersi coś ściska...
Ha! poco zaprzeczać! Ze smutkiem pewnym, z trudnością rozstał się z miejscem, gdzie tyle przecierpiał, z towarzyszami niedoli, których ani lubił, ani szanował, lecz z którymi lat tyle się przemęczył. Zal mu było murów wilgotnych, ponurych, ohydnych i tego kawałka nieba nad wązkim więziennym dziedzińcem, podobnego latem do rozpalonego metalu, zimą do tafli sinego lodu. Żal mu było lat minionych.
Od śmierci istotnego zabójcy Leddy, Korszunem zwanego, minęły dnie i miesiące, zanim sądy roztrząsnęły na nową starą sprawę i uwolniono niewinnie osądzonego. W ciągu dni tych i miesięcy, co mu się zdały od wieków dłuższe, Konstanty trawiony był gorączką niecierpliwości, a potem — płakał niemal, opuszczając więzienie. Płakał nietylko z litości nad towarzyszami niedoli, których pozostawiał za sobą, lecz nad samym sobą, nad swą straconą młodością, nad tem, co niewinnie przecierpiał, nad tem, co go jeszcze czekało w życiu.