Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.II.djvu/102

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i odblaskiem traw umajonego nieba. Rzadkie i ozdobione drzewa, kołysały się sennie, rozkosznie...
Słońce skłaniało się ku zachodowi i na zachodzie niebo mieniło się barwami dojrzałej brzoskwini, gdy od północy stoki gór skrzyły się jak drogocenne ametysty.
Konstanty Ledda, przeniesiony zrazu z więzienia do Nuoro, wracał z miasta pieszo, w rodzinne strony. Mijał dolinę bez pośpiechu, z tobołkiem na plecach; od czasu do czasu zatrzymał się, rozglądał dokoła i myślał:
— Dziwne! dolina wydaje mi się mniejszą, ciaśniejszą... Prawda! widziałem morze.
Postarzał, przygarbił się, zbladł, lecz bądź-cobądź nie miał tragicznego wyglądu, jakby się to komu zdawać mogło. Wracał sam i pieszo, gdyż nie mógł był z góry oznajmnić dnia, w którym go uwolnią, to też nikt z krewnych lub przyjaciół nie udał się był do Nuoro na jego spotkanie. Zresztą, pędziła go niecierpliwość oglądania rodzinnych kątów.
Wzbijał się pod górę. Lekko mu było, czuł się wesół, dlatego może, że pił dużo w Nuoro i miał w kieszeni butelkę z winem. Czasem nogi, uginały mu się w kolanach, lecz nie zważał na to wzbijał się raźno pod górę.
Eeco! — myślał — gdy nogi wypowiedzą posłuszeństwo, zatrzymam się i spocznę nieco. W kobiałce mam chleb i wino! Czegóż więcej trzeba? Wolny jestem i swobodny, jak ptak podniebny i... zostałem