Strona:Grazia Deledda - Po rozwodzie Cz.I.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

teraz do olbrzymiego, brodzącego, w obłokach nurzającego się wieloryba. We wzmagającej się ciszy wieczornej głosy ludzkie i zwierzęce nabierały doniosłości. Brońcie zdawało się, że go aż tu doleciał głos ciotki Bachisi:
Santa Juanne Battista meu, — wołał głos twardy i piszczący zarazem — Tyś to, Jakóbie Dejas?
A głos Jakóbą brzmiał zdziwieniem.
— Do usług waszych, zia Bachisia. Jakie cię tu, ptaszku mój, zagnały wiatry?
— Ah! Ah! Wreszcie! Gdzie jest Bronta Dejas?
Bronta wyskoczył z chaty. Nogi się pod nim uginały, w głowie mu szumiało, zaledwie mógł dostrzedz postać kobiecą w chustce na głowie i z trzewikami w ręku.
Zia Bachisia! — bełkotał zmieszany — jestem tu, proszę, dobry wieczór.
Rzuciła się ku niemu, za nią wszedł Jakób.
— Ah, Bronta, chłopcze kochany! jeślim nie umarła dziś wieczorem, nie umrę chyba nigdy. Od trzech godzin jestem na nogach, w drodze, umieram ze zmęczenia... Potrzebuję pomówić z tobą synku! cierpliwości.
Nie do cierpliwości mu było. Wzruszony był do łez niemal. Ujął ją za dłoń, wprowadził do chaty a Jakób zrozumiał, że bytność jego przy ro-