Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tak dojmującem, te owładnęło nim całkowicie, wzmożone jeszcze materyalnemi przykrościami odjazdu, rozdzierającą boleścią pożegnań.
Rozdział był przykrzejszym niż kiedykolwiek. Jerzy przechodził okres wrażliwości nadmiernej; rozdrażnienie wszystkich nerwów otrzymywało go w stanie bezprzestannego niepokoju. Zdawał się nie wierzyć już w przyrzeczone szczęście, w przyszłe ukojenie. Skoro Hipolita go żegnała, zapytał:
— Czy my się zobaczymy jeszcze?
Kiedy w chwili przejścia drzwi, pocałował ją po raz ostatni w usta, zauważył, że po tym pocałunku zapuściła czarną woalkę na twarz a drobny ten, nic nieznaczący fakcik, przejął go dziwnym niepokojem, przybrał w jego wyobraźni rozmiary i wagę zgubnej jakiejś przepowiedni.
Przybywszy do Guardiagrele, rodzinnego miasta, do domu rodzicielskiego, był tak wycieńczony, że witając uściskiem matkę, rozpłakał się jak dziecko. Ale ani ten uścisk, ani łzy, nie umocniły go. Zdało mu się, że był obcym zupełnie u własnego swego ogniska, że odwiedza rodzinę, która bynajmniej nie była jego rodziną. To szczególne wrażenie opuszczenia, doznawane już w innych okolicznościach, wobec najbliższych, obudziło się w nim w tej chwili, żywsze jeszcze i natrętniejsze niż kiedykolwiek. Tysiące drobnych szczegółów życia rodzinnego drażniło go, raziło na każdym kroku. W czasie śniadania,