Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dzwonek zwiastował nadejście pociągu. Było kwadrans na piątą. Szwajcar kolejowy podjął się przynieść im bilety. Jerzy spytał go:
— Kiedy będziemy w Albano?
— Około siódmej.
— Będzie już ciemno — rzekła Hipolita.
Ponieważ było jej cokolwiek zimno, ujęła Jerzego pod ramię i przyjemnie jej było pomyśleć, że przybędą do nieznanego hotelu w ten wieczór chłodny i sami we dwoje zasiądą do obiadu przed płonącym na kominka ogniem.
Jerzy spostrzegł, że drżała i spytał ją:
— Może chciałabyś powrócić do sali?
— Nie — odparła — widzisz przecież, że tu jest trochę słońca, to mnie rozgrzeje.
Czuła nieopisaną potrzebę serdecznej życzliwości. Przycisnęła się do niego, nagle stała się pieszczotliwą, głos jej zmiękł dziwnie, pieszczota była w spojrzeniu, w dotknięciu, w ruchach, w całej jej istocie. Pragnęła oddziałać na ukochanego najbardziej niewieściemi swemi urokumi; chciała upoić go, olśnić blaskiem obecnego szczęścia, zdolnego zaćmić odblask szczęścia minionego; chciała wydać mu się milszą, godniejszą jeszcze uwielbienia i pożądań niż niegdyś. Obawa przejęła ją niezmierna, że mógł żałować tej kobiety z minionych czasów, wzdychać za wrażeniami zatraconami, wierzyć, że wówczas tylko był dlań szczyt upojeń. Myślała: „Te wspomnienia takim smutkiem napełniły mi duszę! Z trudem ledwie łzy po-