Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

na idyla, pełna muzykalnej harmonii, rozsnuwa się idealnie między kuzynką buddysty i przyjacielem buddysty. A kiedy msza się skończyła, buddysta, nie domyślający się niczego zgoła, przedstawia boską Hipolitę Sanzio przyszłemu jej kochankowi!
Począł się śmiać i powstał.
— Zdaje mi się, żem dokonał komemoracyi, wedle wszelkich reguł.
Przez chwilę Hipolita pozostała jeszcze nieco zamyślona; potem odezwała się:
— Czy przypominasz sobie, że to było w sobotę, w wigilię niedzieli Kwietniej?
Z kolei ona podniosła się, przybliżyła do Jerzego i złożyła na twarzy jego pocałunek.
— Czy chcesz, żebyśmy wyszli? Już nie pada.
Wyszli i przechadzali się po wilgotnym trotuarze, który połyskiwał w przygasłem słońcu. Przejął ich chłód. Dokoła nizkie pagórki sfalowane zieleniały pobrużdżone świetlanemi pasami: tu i owdzie szerokie kałuże wody odbijały blady obraz nieba, którego lazur głęboki wyzierał z po za kędzierzawych chmurek. Suchotnicze drzewko, osiąkając z wody, zapalało się chwilami złotym blaskiem.
— To drobne drzewko pozostanie nam w pamięci — odezwała się Hipolita, zatrzymując się, by mu się przyjrzeć. — Takie ono samotne, takie opuszczone!