Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wlokła po za sobą olbrzymią sieć ciemną, pełną rzeczy zamarłych.
— Co tobie? — spytała Hipolita z lekkiem drżeniem w głosie.
— A tobie co jest? — spytał w odpowiedzi Jerzy, patrząc jej bystro w oczy.
Ani jedno, ani drugie nie odpowiedziało na pytanie. Umilkli i poczęli napowrót patrzeć przez szyby. Niebo naraz zdało się, że się uśmiecha przez łzy. Słaby odblask musnął jedno ze wzgórz, rzucił na nie przelotne złocenie i zagasnął. Co chwila zapalały się nowe blaski i zaraz zamierały.
— Hipolita Sanzio! — wymówił Jerzy imię to powolnie, jakby pragnąc nacieszyć się jego urokiem. — Jakże mi biło serce, kiedy nakoniec dowiedziałem się, że tak się nazywasz! W tem imieniu, ileż ja widziałem i czułem rzeczy! Było to imię jednej z sióstr moich, która umarła. To piękne imię nie było dla mnie obcem. Pomyślałem natychmiast z głębokiem wzruszeniem: „O gdybyż tak moje usta mogły powrócić do dawnego, tak drogiego mi zwyczaju“! Tego dnia od rana do wieczora wspomnienia zmarłej plątały się do mego tajemnego marzenia. Nie zacząłem bynajmniej cię szukać, wzbroniłem sam sobie ścigania; chciałem nigdy ci nie być natrętnym, ale w głębi duszy miałem ufność niewytłomaczoną: byłem pewien, że prędzej czy później poznasz mnie i pokochasz. Jakież to rozkoszne wrażenia! Żyłem po