Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/46

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kiedy patrzą na swój portret z dawniejszych czasów.
— Tak, byłam blada — rzekła. — Przed kilku zaledwie tygodniami opuściłam łóżko, po trzymiesięcznej chorobie. Widziałam śmierć zblizka.
Fala deszczu zalała szyby. Widać było, jak małe drzewko się porusza, niemal krąg zataczając, jakby pod siłą ręki, która chciałaby wyrwać z korzeniem. Przez kilka minut przypatrywali się oboje temu gwałtownemu wstrząśnieniu, które w tem bladem świetle, w nagiej pustce, w nieruchomości wsi, przybierało dziwny pozór świadomego życia. Hipolita doznawała niemal litości. Urojone cierpienie drzewa przywodziło im na myśl własną boleść.
Rozważali w duszy niezmierną samotność, co otaczała cały dworzec, ten nędzny budynek, przed którym od czasu do czasu przesuwał się pociąg, pełen przerozmaitych podróżnych, a każdy z nich niósł w duszy odrębny niepokój. Smutne obrazy następowały po sobie w ich umyśle, niezmiernie szybkie, wywoływane przez też same rzeczy, na które patrzyli przed chwilą wesołemi oczyma. A kiedy te obrazy się rozproszyły, kiedy ich świadomość, przestając się ich czepiać, zwróciła się do nich samych, znaleźli oboje w głębi dusz swych jedyny tylko, nieopisany niepokój: żal za chwilami utraconemi bezpowrotnie.
Miłość ich miała po za sobą długą przeszłość: