Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/456

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— O czem myślisz? — spytała Hipolita, dotykając go zlekka. — Zechcesz tu pozostać?
Podniósł się i odpowiedział:
— Chodźmy.
Życie Nieprzyjaciółki było jeszcze w jego ręku. Mógł je zniweczyć jeszcze. Rzucił wzrok szybki dokoła siebie. Wielka cisza zalegała wzgórze i nadbrzeża; na trabocco milczący rybacy pilnowali swych sieci.
— No, odwagi! — powtórzył z uśmiechem.
— Nie, nie, za nic na świecie!
— To pozostańmy tutaj w takim razie.
— Nie. Przywołaj ludzi z trabocco.
— Toż oni nas wyśmieją.
— Nie chcesz! To ja ich sama przywołam.
— Ależ gdybyś się nie przestraszała tylko, gdybyś mnie nie chwytała tak mocno, jak przed chwilą, miałbym dość siły, by cię unieść.
— Nie, nie. Wolę, żeby mnie niosła cannizza.
Tak była w tem postanowieniu stanowczą, że Jerzy ustąpił. Stanął na skale i przyłożywszy obie dłonie do ust, w rodzaju tuby, począł przyzywać jednego z synów Turchina.
— Danielu! Danielu!
Na to wezwanie, powtórzone kilkakrotnie, jeden z rybaków opuścił windę, przeszedł kładkę, przeszedł między skałami i począł biedź wzdłuż wybrzeża.
— Danielu, sprowadź tu cannizzę.