Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/455

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— O, jakaż to śmierć ohydna! Woda taka jest gorzka!
Przechyliła na bok głowę i poczuła, jak jej woda cieknie z ucha, ciepła jak krew.
Skała, wystawiona na słońce, była mocno rozgrzana, brunatna a miejscami czerwonawa, jak grzbiet żywego zwierzęcia, w zagłębieniach jej mrowiło się nieprzeliczonem życiem. Widać było rośliny zielone, wątłe i delikatne, jak rozsypany splot włosów, pływające po wód powierzchni, z lekkim plaskiem. Jakiś czar powolny rzucała ta kamienna, samotna bryła, wchłaniająca żar niebieski i wzajem obdzielająca nim swój ludek szczęśliwych istot.
Jak gdyby ulegając temu czarowi, Jerzy rozciągnął się wygodnie na plecach. Przez kilka chwil poddawał się wrażeniu dobrobytu, który przenikał wilgotną jego skórę, osychającą pod wpływem parującego ciepła skały i bezpośrednio padających nań promieni słonecznych. Widma i wrażenia odległe powstawały w jego pamięci. Przypominał sobie kąpiele lat dawnych, czyste, długie siesty na piasku, bardziej płonącym i delikatniejszym niż ciało kobiece. „O, ta samotność, ta swoboda, miłość bez ciągłego sąsiedztwa, miłość dla kobiet umarłych lub niedosięgłych!“ Obecność Hipolity nie dopuszczała zapomnienia, przypominała mu bezustannie obraz fizycznych stosunków, bezpłodnego i smutnego spazmu, który odtąd stał się jedynym objawem ich miłości.