Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/454

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zdumiona, że się nią wcale nie zajmuje, że nie pociesza ani jednem słowem, zwróciła się ku niemu. Nie szlochała już teraz.
— Jak ja zrobię — spytała — żeby się dostać do brzegu?
— Raz jeszcze spróbujesz — powtórzył z pewnym odcieniem szyderstwa.
— Nie, nie, nigdy!
— Cóż zatem?
— Pozostanę tutaj.
— Bardzo dobrze. Adieu.
I uczynił ruch, jak gdyby zamierzał rzucić się w morze.
— Adieu. Będę krzyczeć. Przybędą i ztąd mnie uwolnią.
Z płaczu przechodziła w śmiech, z oczyma jeszcze pełnemi łez.
— Co ty masz tu na ramieniu? — podjęła.
— Ślady twoich paznokci.
Kazała pokazać sobie krwawe zadrapania.
— To cię boli?
Rozczulała się, dotykając ich końcem palca.
— Ale bo też to twoja wina, tylko twoja — mówiła dalej. — Znagliłeś mnie do tej nieszczęsnej próby. Ja nie chciałam...
Potem uśmiechniona:
— A może to był podstęp, żeby się odemnie uwolnić?
I zrywając się tak, że aż nią całą dreszcz wstrząsnął: