Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/442

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

kno obrzuci swym welonem mój krok ostatni! To jest wszystko, o co błagam u mego losu“.
Zapał liryczny rozpierał mu myśli. Koniec Szelleya, którego tak mu zazdrościł i który marzył dla siebie w cieniu żagla, ukazał mu się teraz znowu w niezmiernym błysku poezyi. Los ten miał wielkość i smutek nadludzki. „Śmierć jego jest tajemniczą i uroczystą, jak śmierć starożytnych Grecyi bohaterów, których niepokonana potęga zabierała z tej ziemi nagle i unosiła, przetworzonych w sferę wesela. Tak jak w pieśni Ariela nic z niego się nie zatarło; ale ją morze przetworzyło, tylko w coś niezmiernie boga tego i dziwnego. Młodzieńcze jego ciało płonie na stosie u stóp Apeninów, w obliczu samotności morza Tyreńskiego, pod błękitnym pierścieniem nieba. Płonie wraz z aromatami, kadzidłami, oliwą, winem i solą. Dźwięczne płomienie strzelają w górę, w nieruchomem powietrzu drgają i zawodzą śpiew, zwrócony ku świadkowi — słońcu, pod którego blaskiem połyskują marmury na gór szczytach. Dopóki ciała nie strawiły płomienie, mewa zakreśla wielkie kręgi swego lotu po nad stosem. A potem, kiedy ciało rozsypuje się w popioły, serce ukazuje się nagie i nietknięte: — Cor Cordium“.
Może też i on, jak poeta Epipsychidiona, kochał Antygonę w poprzedniem jakiemś istnieniu.
Pod nim, dokoła niego symfonia morska urastała wciąż, rosła w cieniu; a po nad nim cisza