Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/441

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wzniosłe obrazy stawały przed jego myślą w tym samym czasie, kiedy gwiazdy ukazywały się jedna po drugiej na milczącem niebie. Odnalazł niektóre z najpoetyczniejszych swych marzeń. Przypomniał sobie niezmierne uczucie radości i wyswobodzenia, jakiego doznał pewnego dnia, kiedy mocą wyobraźni zlał się w jedno z nieznanym sobie człowiekiem, który leżał w trumnie na szczycie majestatycznego katafalku, pośród jarzących świateł, kiedy w głębi, w cieniach świątyni z organów, z orkiestry i z głosów ludzkich, przemawiała do Niewidzialnego, dusza Beethovena, tego boskiego zwiastuna. Ujrzał ponownie okręt fantastyczny, z olbrzymim organem na pokładzie, który między niebem a morzem w dal nieskończoną lał przez las swych rur strumienie harmonii na spokojne fale, kiedy na skraju horyzontu tymczasem płonęła zmierzchu purpura, lub rozlewał się spokój księżycowej nocy. Odbudowywał w marzeniu tę cudowną śmierci świątnicę, całą z białego marmuru, gdzie pomiędzy kolumnami propyleum stoją muzycy znakomici, którzy swemi dźwiękami pociągają ku sobie młodzieńców, przechodzących tamtędy i tak umieją ich wtajemniczać, że nigdy żaden z wtajemniczonych, raz postawiwszy nogę na grobowym progu, nie odwrócił się już, by się pokłonić światłu, kędy do dnia dzisiejszego znajdował radość.
„Daj mi szlachetny rodzaj zgonu. Niechaj Pię-