Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/417

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jerzy słuchał ich i śledził uchem i duszą; i po trochu, zwolna wpływ dobroczynny a nieoczekiwany, wnikał w niego. Duch jego zdawał się rozprzestrzeniać zwolna coraz to szerszym, coraz to swobodniejszym oddechem, w miarę jak czystszą stawała się fala tonów, w południowe godziny, skwarne jeszcze, ale którym nadzieja chłodniejszej nocy, odejmowała poprzednią grozę. Był to nowy poryw ku źródłom życia, ku pierwiastkom bytu. Było to ostatnie może drgnienie jego młodości, dotkniętej do samych głębin w sile swej rdzennej, ostatnie pragnienie odzyskania dobra, utraconego już odtąd na zawsze.
Pora żniw miała się już ku końcowi. Przechodząc wzdłuż pól zżętych, obserwował tam piękne zwyczaje, które, jak się zdawało, były pozostałością rytuałów jakiejś liturgii ziemiańskiej. Pewnego dnia zatrzymał się w pobliżu pola, sprzątniętego już, gdzie żeńcy dokończyli składać właśnie ostatnią stertę i był świadkiem całej ceremonii.
Nad przedmiotami zmęczonemi upałem dziennym, unosiło się przezrocze i łagodne powietrze, które za chwilę ujmie w swe krystaliczne sfery niepochwytne popioły dnia, co już spłonął. Pole odcinało się równoległobokiem na płaszczyźnie, opasanej olbrzymiemi oliwnemi drzewami, przez których gałęzie przebłyskał błękitny pas Adryatyku, tajemniczy jak zasłona dojrzana w świątyni, po za srebrzystemi palmami.