Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/416

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
III.

Od świta do zmroku rozbrzmiewały kolejno śpiewy żniwiarzy i kobiet, wiążących snopy na stokach urodzajnego wzgórza.
Chóry męzkie z bachicznym zapałem sławiły uciechę uczt obfitych i dobroć starego wina. Dla mężczyzn, żeńców, pora żniw była czasem obfitości. Co godzina niemal, od rana do zmierzchu, wedle starego obyczaju przerywali pracę, by jeść i pić na ściernisku między nowemi snopami, na cześć pana hojnego a każdy wyjmował z swej miseczki część pożywienia wystarczającą do nasycenia jednej z kobiet wiążących zboże. Tak niezawodnie, w porze uczty, Booz rzekł do Ruty, moabitki, „Zbliż się tu, jedz chleb mój i maczaj twój kęs w occie“; a Ruta przyszła usiąść między żeńcami i nasyciła się.
Chór kobiet natomiast przeciągał się w kadencyę religijną niemal, z słodyczą powolną a uroczystą, odsłaniając świętość pierwotną pracy około chleba, szlachetność pierwiastkową tego zadania, gdzie na ziemi przodków, pot ludzki poświęcał narodziny chleba.