Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/409

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Przybliżyła się do namiotu, unosząc oburącz brzegi długiej tuniki, z ruchami pełnemi wdzięku, lubieżnego niemal, jakby ogarniona nagle osłabieniem.
— Będę ci się podobać?
Pochyliła się cokolwiek, by wejść do namiotu. Pod obfitością śnieżnych fałdów, ciało jej szczupłe a giętkie, przybierało ruchy niedbale wdzięczne, siało gorąco i zapach, które zawsze były szczególniejszym bodźcem dla wrażliwości młodzieńca. A rozciągając się na macie obok niego, osypała mu twarz rozpłomienioną ulewą włosów, mokrych jeszcze od słonej wody morskiej, po przez które świeciły białka oczu i purpurą wykwitały usta, na podobieństwo owocu ukrytego pośród liści.
W głosie jej tak samo jak na twarzy, jak w uśmiechu, przebijał cień jakiś, cień nieskończenie tajemniczy i uroku pełen. Zdało się, że odgaduje w swym kochanku niechęć utajoną i zamierza odnieść nad nią tryumf.
— Co tak patrzysz? — spytała z nagłem drgnieniem. — Nie, nie, nie patrz na nie! Wiem, że są brzydkie.
I cofnęła nogi, ukrywając je pod fałdami peniuaru.
— Nie, nie, zabraniam ci patrzeć!
Przez chwilę gniew i wstyd wziął nad nią górę; zmarszczyła brwi; zdawało się, że dostrzegła w oczach Jerzego iskierkę okrutnej prawdy.