Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/410

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Nieznośny! — rzekła jeszcze zagadkowym tonem wpół żartu, wpół urazy.
Odparł nieco zdenerwowany:
— Wiesz dobrze, że dla mnie jesteś cała piękną, w każdym szczególe.
I zrobił taki ruch, jakby ją chciał przyciągnąć ku sobie, podając usta do pocałunku.
— Nie. Czekaj. Nie patrz.
I odsunęła się od niego, wcisnęła w róg namiotu Nagle, szybkiemi ruchy włożyła długie pończochy czarne, jedwabne; potem odwróciła się, bez wstydu już; na ustach krążył uśmiech jakiś nieokreślony. I wyciągając przed oczyma Jerzego kolejno jednę po drugiej swe nogi bez zarzutu, w lśniącej powłoce, przypinała po nad kolanem podwiązki. Było w jej ruchu coś umyślnie lubieżnego i wyzywającego, w uśmiechu pewna domieszka ironii. A ta niema a straszna wymowa nabierała dla mężczyzny tego określonego znaczenia: „Ja jestem zawsze niepokonaną. Zaznałeś ze mną wszystkich rozkoszy, jakich spragnione są twe żądze nigdy nieskończone i zawsze przyoblekać się będę w kłamstwa, które bez końca wyzywać je będą. Co mnie obchodzi twoja przenikliwość? Obsłonę, którą ty zdzierasz, ja mogę naprawić natychmiast, zawiązkę, którą zrywasz z twych oczu, ja ci ją mogę zawiązać w jednej chwili napowrót. Jestem silniejszą, niż myśl twoja. Znam tajemnicę moich przeobrażeń w twej duszy. Znam słowa i gesty, które mają moc