Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/338

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

strumieniem krwi pod uderzeniem siekiery i odezwał groźnemi słowy. Kiedyindziej inny jakiś odłamek sheblowany i osadzony między klepkami kadzi, dał znak swego nadprzyrodzonego pochodzenia tem, że w wodzie ukazało się widmo jego pierwotnej i integralnej formy...
— Hej! — krzyknął jednooki na człowieka, idącego pieszo z trudem brzegiem szosy, w dławiącym kurzu. — Hej-no! Hej! Aligi!
Zwrócił się ku swym gościom, dodając ze współczuciem:
— To dobry chrześcianin, człowiek z naszych stron. Idzie zanieść swe wotum. Wstał z ciężkiej choroby. Widzisz, signora, jaki on zadyszany? Pozwól mu wsiąść na kozioł.
— Owszem, owszem. Stój, stój! — mówiła Hipolita wzruszona.
Powóz zatrzymał się.
— Biegaj, Aligi! Państwo litują się nad tobą, chcą cię zabrać. Dalej, siadaj!
Dobry chrześcianin zbliżył się. Dyszał z ciężkością, zgarbiony, opierający się na lasce, okryty kurzem, ociekły potem, osłupiały z gorąca. Zarost rudawy okalał mu twarz, posianą piegami; pukle rudawych włosów wymykały się z pod kapelusza, przylepione na czole i skroniach; oczy jego zapadłe, skierowane ku osadzie nosa, bez określonego koloru, przypominały oczy owych średniowiecznych sekciarzy-konwulsyonistów. Odezwał się dysząc, głosem zachrypłym: