Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Trzeba ci będzie zadowolnić się tem, co znajdziesz — ozwał się Jerzy. — Kuchnia tu wielce sielska...
— O, ja się zadowolnię choćby i trawą...
I wesoło przystąpiła do stołu, przypatrzyła się z ciekawością obrusowi, nakryciom, kryształom, talerzom, znalazła, że wszystko to ładne, cieszyła się jak dziecko widokiem wielkich kwiatów, zdobiących białą i cienką porcelanę.
— Wszystko mi się tu podoba — rzekła.
Pochyliła się nad wielkim, okrągłym bochenkiem chleba, ciepłym jeszcze pod rudawą, pięknie wypieczoną skórką. Wciągnęła z lubością woń jego.
— O, jakiż zapach!
I z dziecinnem łakomstwem, odłamała obeschły brzeg bochenka.
— Jakiż dobry ten chleb!
Zęby jej białe i mocne, połyskiwały w gryzionym chlebie; ruch ust wyrażał przyjemność doznawaną. W tej czynności cała jej osoba rozlewała wdzięk niezmiernej świeżości, który porywał i zdumiewał Jerzego nowością niespodziewaną.
— Patrz, spróbuj jakie to dobre!
I wyciągnęła ku niemu kawałek chleba, na którym znać było jeszcze wilgotne ślady jej zębów; podsunęła mu go do ust, śmiejąc się, z zaraźliwie udzielającą się wesołością.
— Bierz-że!