Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/239

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

linię wygiętą nader mięką a przecież smutną, która w chwilach zupełnej ciszy nabierała dziwnie wybitnego wyrazu.
Jerzy myślał: „Jak jej piękność uduchawia się w chorobie i osłabieniu! Znużona jak obecnie, podoba mi się daleko więcej. Poznaję w niej tę samą kobietę nieznajomą, która przeszła przedemną w ów wieczór lutowy: kobietę, która nie miała już ani jednej kropli krwi w żyłach. Zdaje mi się, że martwa, osiągnęłaby najwyższą doskonałość swego piękna... Martwa? A gdyby też umarła? Stałaby się wówczas przedmiotem dla myśli, czystem, idealnem pojęciem. Kochać ją będę po za grobem jeszcze, bez tego zazdrosnego niepokoju, z boleścią uspokojoną i wiecznie jednaką“.
Przypomniał sobie, że w innych już okolicznościach, wyobrażał sobie piękność Hipolity w spokoju śmierci. O, w ów dzień róż! Wielkie pęki białych róż więdły w wazonach: było to w czerwcu, w samych zaczątkach ich miłości. Zdrzemnęła się na otomanie, nieruchoma, bez oddechu niemal. I przypatrywał jej się długo; potem przyszła mu nagle fantazya do głowy osypania jej różami, ostrożnie, tak by jej nie zbudzić; i wpiął jej kilka róż we włosy. Tak uwieńczona jednak, wydała mu się ciałem bez duszy, trupem. Pozór ten trupi przejął go przerażeniem; wstrząsnął ją, chcąc rozbudzić; ale pozostała nie poruszona, sparaliżowana znać jednem z tym