Przejdź do zawartości

Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/238

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
VIII.

Daleko więcej zmęczona jeszcze, niemal omdlewająca, Hipolita zwolna zapadała w sen. Stopniowo na jej ostach znikał, zacierał się uśmiech. Usta zwarły się na sekundę, potem rozchyliły, ukazując w głębi białość kwiatów jaśminu. I znowu zwarły się na sekundę; i znowu powoli, powoli rozchyliły a z głębi wyjrzała białość wilgotna.
Jerzy, wsparty na łokciu, podniósłszy się, patrzał na nią. Wydała mu się tak dziwnie piękną, tak piękną; piękną tąż samą pięknością, która przejawiła się dlań po raz pierwszy w tajemniczej kaplicy, wobec orkiestry filozofa Aleksandra Memmi, wśród woni kadzideł i fijołków. Była blada, tak blada jak w ów dzień właśnie.
Była blada, ale tą szczególniejszą bladością, której Jerzy nie napotkał nigdy u żadnej innej kobiety; bladością niemal śmiertelną, bladością głęboką a matową, która, ilekroć padł na nią cień, nabierała nieco sinawego odcienia. Długi cień zarysowywał się na górnej części policzków od rzęs; cień męzki, zaledwie dostrzegalny, przysłaniał górną wargę. Usta, nieco grube, miały