Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/232

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dni długich, długich, nie będziesz mnie opuszczała ani na chwilę, nieprawdaż? Nim mnie porzucisz, zadasz mi śmierć!...
I całował ją w usta, w policzki, po szyi, oczach, nienasycony, wstrząsany głębokim dreszczem za każdym razem, ilekroć usta jego natrafiły na łzę. Te łzy, ten uśmiech, ten rozpromieniony wyraz szczęścia na twarzy, przygnębionej zmęczeniem, myśl, że ta kobieta nie zawahała się ani na sekundę, by przybyć na jego wezwanie, myśl, że przybyła doń z bardzo daleka i że po wycieńczającej podróży, płakała teraz pod wpływem jego pocałunków, nie mogąc wymówić i słowa, bo miała do zbytku przepełnione serce — wszystko to wysubtelniało jego wrażenia, odejmowała żądzy nieczysty jej charakter, darzyło wzruszeniem nieomal przeczystej miłości, podnosiło duszę nad zwykłe poziomy.
Wyjmując długą szpilkę, co przytwierdzała jej kapelusz i zdejmując z niego woalkę, wymówił:
— Jak ty musisz być zmęczona, biedna moja Hipolito! Takaś blada, taka bardzo blada!
Podniosła woalkę na czoło; miała na sobie jeszcze płaszczyk podróżny i rękawiczki. Zdjął woalkę i kapelusz, dobrze znanym sobie ruchem. Piękna, czarna główka ukazała się z pod niego, oswobodzona, w prostej tej fryzurze, która tworzyła rodzaj hełmu z włosów, ściśle przylegającego do głowy, nie psującego bynajmniej czysto-