Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A towarzyszki jej powtarzały:

Niech żyje miłość!

Ten hołd maja składany miłości, płynący i piersi, które jej może nie zaznały nigdy jeszcze, które nigdy być może nie miały poznać całego jej istotnego smutku, brzmiał w uszach Jerzego jak dobra wróżba. Dziewczęta, kwiaty, las, morze, wszystkie te wolne, nieskrępowane i bezświadome istności, które dokoła niego oddychały rozkoszą życia, wszystko to pieściło jego duszę, głuszyło, usypiało w nim zwykłe poczucie samego siebie, dawało mu wrażenie wzrastające, harmonijne i rytmiczne jakiejś nowej zdolności, któraby się w nim obudziła zwolna, w głębi gdzieś treści jego ducha i która pojawiała się w sposób bardzo nieokreślony, niby rodzaj wizyi niejasnej, boskiej jakiejś tajemnicy. Był to czar ulotny, stan ducha tak wyjątkowy i tak niepojęty, że nie mógł nawet pochwycić jego cienia.
Śpiewaczki ukazały mu kosze napełnione: stos kwiatów wilgotnych od rosy. Favetta zaś spytała:
— Czy to wystarczy?
— Nie, nie, to nie wystarczy. Rwijcie dalej Trzeba usłać kwiatami całą drogę od Trabocco aż do domu. Trzeba wysypać schody, loggię...
— A co będzie na Wniebowstąpienie? Więc nie chcesz już zostawić ani jednego kwiatka dla Pana Jezusa?