Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/228

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Była to płaszczyzna, na której jałowce kwitły tak obficie, że zdala przedstawiała się oczom jak by okryta obszernym płaszczem żółtego kwiecia, szafranowego koloru, pełnego blasków. Pięć dziewcząt rwało ukwiecone gałęzie, napełniając niemi kosze, przy czem śpiewały. Śpiewały donośnie doskonałym akordem tercyi i kwinty. Ile kroć dochodziły do powtarzającej się zwrotki prostowały pierś, podnosiły głowę z ponad krzaków, aby swobodniej wypuścić nutę i wytrzymywały ją długo, spoglądając sobie w oczy, wyciągnąwszy przed siebie pełne kwiatów ręce.
Na widok nieznajomego, przerwały śpiew i pochyliły się nad krzewami. Niezręcznie tłumione śmiechy pobiegły echem po żółtym kobiercu. Jerzy począł wypytywać:
— Któraż tu z was jest Fayetta?
Jedna z dziewcząt, brunatna jak oliwka, podniosła się z ziemi, by odpowiedzieć, ździwiona, niemal wylękła:
— To ja, panie.
— Więc to z ciebie najlepsza śpiewaczka w całem San Vito?
— Nie, panie. To nieprawda.
— To prawda, to prawda! — krzyczały wszystkie jej towarzyszki. — Każ jej pan zaśpiewać, to się sam przekonasz.
— Nie, proszę pana, ja śpiewać nie umiem.
Broniła się ze śmiechem, zarumieniona cała; a kiedy jej towarzyszki nacierały na nią natar-