Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/148

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tka przemieniła koszulę, Jerzy doznał bolesnej litości, niemal obawy na widok tych kostek kruchych, które w tej tak prostej czynności, zdały się przezwyciężać z niezmiernym wysiłkiem śmiertelną niemoc, w jakiej zamierało słabe to życie.
— Pocałuj go — rzekła Krystyna do Jerzego.
I wyciągnęła ku niemu dziecko, zanim go ułożyła pod kołderkę. Potem ujęła ręce synka; podniosła tę, która miała palec obandażowany, do czoła i piersi, potem od lewego do prawego ramienia, czyniąc nią znak krzyża; wreszcie złożyła je obie i wymówiła: Amen.
Była w tem wszystkiem jakaś pogrzebowa powaga. Dziecko w długiej białej koszuli, miało dziś już pozór trupa.
— Śpij teraz; śpij, moje kochanie. My tu zostaniem przy tobie.
Brat i siostra, złączeni raz jeszcze tymże samym smutkiem, usiedli po obu stronach łóżeczka. Nie rozmawiali z sobą. W pokoju czuć było wyziew lekarstw, nagromadzonych na stoliku przy łóżku. Mucha, siedząca na ścianie, wzleciała ku płomieniowi lampy i z głośnym brzękiem usiadła na kołdrze łóżeczka. Wśród ciszy, począł trzeszczeć jakiś mebel.
— Usypia — rzekł Jerzy cichym głosem.
Oboje zatopili się w obserwacyi tego snu, który obojgu podsunął obraz śmierci. Rodzaj odrętwienia ciężkiego ogarniał ich. ilekroć mogli oderwać myśl od tego obrazu.