Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ale przerwała nagle na widok rozszerzonych i przerażonych oczu dziecka, które omal nie wybuchło łkaniem.
— Nie, Luchino; nie, nie, to nieprawda. Wujek powiedział to tylko, ażebyś się pośmiał.
— To nieprawda! to nieprawda! — przywtórzył Jerzy powstając, przejęty do głębi tym płaczem, niebywałym nigdy u żadnego innego dziecka, bo zdawało się, że on zniweczy chyba do szczętu wątłe to stworzenie.
— Cicho, cicho — mówiła matka pieszczotliwym głosem. — Luchino położy się teraz!
Wyszła do przyległego pokoju, wciąż pieszcząc i kołysząc na rękach rozpłakanego syna.
— Chodź i ty z nami, Jerzy.
Przez ten czas kiedy rozbierała dziecko, Jerzy przypatrywał się jej. Rozbierała je powoli, z niesłychanemi ostrożnościami, jak gdyby lękała się, że może mu co złamać; a każdy z jej gestów odsłaniał nędzę wątłych członków, gdzie występowały już nieforemności nieuleczalnego rachityzmu. Szyja była długa i giętka, jak łodyga zwiędła; klatka piersiowa, boki, łopatki niemal widzialne z po za skóry, tworzyły wypukłość, którą uwidoczniał jeszcze cień, nagromadzony w częściach wklęsłych; kolana zgrubiałe, zdały się węzłami; brzuch nieco wzdęty, wypukły około pępka, uwidoczniał jeszcze bardziej chudość kanciastą bioder. Kiedy dziecko podniosło ręce, aby mu ma-