Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/146

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zobaczył kropelkę białawą, podobną do plamy z maślanki. Wargi jego zadrżały. Podniósł oczy; spostrzegł, że siostra, bacznie śledząca ruch jego każdy, miała twarz wzburzoną bolesnym jakimś kurczem i czuł, że w tej chwili cała dusza nieszczęśliwej kobiety zawisła na dłoni tej maleńkiej rączyny.
— To nic, drobnostka — wymówił.
I uśmiechnął się z wysiłkiem, dmuchając na rankę, aby sprawić złudzenie dziecku, które oczekiwało cudu. Potem obwiązał napowrót palec ostrożnie. Przyszła mu na myśl dziwna trwoga, której doznał na opustoszałych schodach, pies, którego wypędzano, słowa służącego, pytanie, które mu one poddały, obawa zabobonna, cały ten nieuzasadniony niepokój.
Krystyna, widząc, że jest zamyślony, spytała:
— O czem myślisz?
— O niczem.
Potem nagle, nie zastanawiając się, bez wszelkiej innej intencyi nad chęć powiedzenia czegokolwiek, coby obudziło uwagę rozespanego dziecka:
— Wiesz? — rzekł — spotkałem psa na schodach...
Dziecko otworzyło szeroko oczy.
— Tego psa, co to przychodzi tu co wieczór...
— A tak — powiedziała Krystyna. — Jan mówił mi o nim.