Strona:Gabryel d’Annunzio - Tryumf śmierci.djvu/145

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pominała nieco owo wrażenie, jakiego doznawał niegdyś, trzymając w ręku uwięzioną ptaszynę.
— Leciuchny jak piórko! — ozwał się. A wzruszenie, które drżało w jego głosie, nie uszło uwagi Krystyny.
Posadził go sobie na kolanach, pieścił jego główkę i spytał wreszcie:
— Kochasz mnie?
Serce jego zapełniła niezwykła jakaś rzewność. Czuł nieprzepartą potrzebę zobaczyć uśmiech na twarzy tego schorzałego dziecka, zobaczyć bodaj raz, jak jego policzki zabarwiają się żywszym rumieńcem, zobaczyć lekki choćby napływ krwi pod tą skórą przezrocza.
— Co to ci się tu stało? — spytał widząc palec dziecka owinięty płótnem.
— Skaleczył się tu któregoś dnia — rzekła Krystyna, która śledziła najmniejszy ruch brata. — Drobne nacięcie, które jednak nie chce się jeszcze zabliźnić.
— Pokażno mi Lucchino — podjął Jerzy, powodowany jakąś bolesną ciekawością, uśmiechając się wszakże, aby wywołać uśmiech. — Skoro tylko podmucham, zaraz się zgoi.
Dziecko zdziwione, pozwoliło sobie odwiązać z bandaży obolały palec. Jerzy pod wpływem niespokojnego spojrzenia siostry, z niesłychaną ostrożnością przystępował do tej czynności. Koniec płótna przywarł do ranki i nie miał serca go odrywać; ale na brzegu odwiniętego bandaża,