Przejdź do zawartości

Strona:Gabryel D’Annunzio - Dzwony.djvu/99

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

sznej dziurze, na uboczu, ażeby nie słyszeć jego jęków. Co dzień go odwiedzałem, a Ciro towarzyszył mi, zawsze chciał mi pomagać... Ach, gdyby go pan był widział, biedne dziecko! Jak dzielnie szedł na rękę ojcu w tem dziele miłosierdzia!
Ażeby lepiej widzieć, zapalałem niedopałek świecy i Ciro mi przyświecał. I odkrywaliśmy to wielkie, zeszpecone, jęki wydające ciało, które umrzeć nie chciało. Nie, to nie był już chorobą złożony człowiek, to był raczej, jakby to po wiedzieć? To był... brakuje mi słów... to była ucieleśniona choroba, coś poza naturą będącego, straszna istota, żyjąca własnem życiem, z którą spojone były dwa nędzne ludzkie ramiona, dwie nędzne ludzkie nogi i mała, pokurczona, cz er wonawa, odrażająca głowa. Straszne! Straszne! A Ciro mi przyświecał; a pod tę naciągniętą skórę, błyszczącą jak żółtawy marmur, zastrzykiwałem morfinę zardzewiałą wstrzykawką.

Ale dosyć, dosyć o tem. Niech ta biedna dusza spoczywa w spokoju. Teraz chodzi tylko o to, żeby dojść do głównego punktu i nie odbiegać już od przedmiotu.

— 95 —