Strona:Gabryel D’Annunzio - Dzwony.djvu/88

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ków, czułem przejmującą mię dreszczem ciszę pokoju, tę lodową ciszę, co to się roztacza dokoła umarłych...
Ach, mój panie, ile to ja razy widziałem jeszcze w mojem życiu to pasmo słoneczne! Ile razy!
Przyczem mi to przyszło na myśl? Tak, mówiłem, że Ginevra stała przy oknie. Dzwony dzwoniły. Słońce świeciło. Na krześle leżał wieniec z nieśmiertelników z czarną szarfą, który Ginevra i jej matka miały zanieść na Campo Verano, na grób jakiegoś krewnego! — Co za pamięć! Pomyśl pan! — Tak, mój panie, straszną teraz mam pamięć.

Proszę słuchać. Jadła jakiś owoc z rażącą zmysłowością, zwykłą we wszystkich jej czynnościach. Nie zważała na mnie, nie spostrzegła, że jestem w pokoju, a tem mniej, że nie spuszczam z niej oczu. I nigdy nie czułem się bardziej jej obojętnością dotkniętym, jak tego dnia, nigdy nie widziałem tak jasno, że nie należy wyłącznie do mnie, że dla wszystkich była do rozporządzenia, że bez oporu odda się pierwszemu lepszemu, i że nigdy nie będę mógł ustrzedz mego

— 84 —