Przejdź do zawartości

Strona:Gabryel D’Annunzio - Dzwony.djvu/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wiono mię raz kilka minut samego w pokoju, w którym na łóżku pod wieńcami kwiatów spoczywały zwłoki mojej siostry. Jest mi w tej chwili, jak gdybym widział jeszcze przed sobą tę biedną, bladą twarz, na którą padały niebieskawe cienie, a do której później twarz Cira, w ostatnich chwilach, była tak dziwnie podobną...

Ach, gdzież to ja byłem? Moja siostra, tak, moja siostra leżała na łóżku pod kwiatami. Tak, to powiedziałem. Ale dlaczego ja to powiedziałem? Pozwól mi pan pomyśleć chwilę... Ach tak. Podszedłem do okna, przejęty strachem; było to małe okno, wychodzące na dziedziniec. Dom naprzeciwko był, zdaje się, niezamieszkany, nie dochodziły z niego żadne ludzkie głosy. Wszystko było pogrążone w ciszy. Na dachu tylko niezliczone mnóstwo wróbli wydawało ogłuszający świergot, bez przerwy. A pod dachem, pod rynną, na szarym murze, w szarym cieniu, biegło pasmo słońca — żółta, prosta, ostra linia, występująca dziwnie wyraziście. Nie miałem odwagi obrócić się, wytrzeszczyłem oczy na żółte pasmo, jak zaczarowany; a za sobą czułem — rozumie pan — czułem, podczas gdy w uszach brzmiał mi nieustannie świergot pta-

6*
— 83 —