Przejdź do zawartości

Strona:Gabryel D’Annunzio - Dzwony.djvu/82

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie widziałem w ciemności jej twarzy. Ale po raz pierwszy odczułem całą jej nikczemność w tym drwiącym, szyderczym, szatańskim, niesłyszanym i nieznanym śmiechu. Czułem, że tuż koło mnie oddycha jakieś złośliwe stworzenie.
Ach, mój panie, ona miała śmiech w zębach, jak węże truciznę.
Nic, nic nie było w stanie jej wzruszyć. Ani moje nieme poddanie, ani mój ból, ani łzy moje. Próbowałem wszystkiego, ażeby wzruszyć jej serce: napróżno. Czasem słuchała mnie z powagą w oczach, jakby mię chciała rozumieć. A potem, nagle, zaczynała się śmiać, tym strasznym śmiechem, tym nieludzkim śmiechem, przyczem jej zęby więcej się iskrzyły aniżeli oczy. I byłem zmiażdżony.
Nie, nie, nie mogę. Niech mi pan pozwoli zamilknąć, niech mi pan pozwoli pominąć to. Nie mogę panu o niej mówić. To tak, jakby mię pan chciał zmusić coś gorzkiego przeżuwać, coś z zabójczej, z nie do zniesienia goryczy. Czy pan nie widzi, jak mi się usta wykrzywiają, gdy mówię?

Pewnego wieczora, mniej więcej we dwa miesiące po naszym ślubie, dostała w mojej obecności

— 78 —