niosłem z depozytu cały mój majątek, wynoszący piętnaście tysięcy lirów.
W dorożce tedy odbywaliśmy nasz objazd tryumfalny po ulicach Rzymu — ja, kurcząc się na ławeczce z przodu, ażeby nie być widzianym, obydwie panie naprzeciwko mnie, kolano o kolano ze mną. Kogośmy nie spotkali? Kto nas nie poznał? Jakkolwiek siedziałem ze spuszczoną głową, mogłem dość często przekonać się ukradkiem, jak ktoś przystawał na ulicy i na nas wskazywał. Ginevrę to bawiło, wychylała się, obracała i mówiła za każdym razem:
— Patrz, Questori! Micheli! Palurubo z Dobertim!
Ta dorożka była dla mnie pręgierzem.
I wiadomość się szerzyła. I była dla moich kolegów biurowych, dla moich dawnych towarzyszów stołu, dla wszystkich znajomych źródłem niewyczerpanej uciechy. Czytałem we wszystkich spojrzeniach ironię, drwiny, złośliwą wesołość. Nikt mi nie szczędził obrazy. A ja, aby przecież coś robić, uśmiechałem się przy każdej nowej obrazie, zawsze jednako wykrzywiając usta, jak niewinny automat. Cóż zresztą miałem ro bić? Złościć się? wściekłość moją oka-