Przejdź do zawartości

Strona:Gabryel D’Annunzio - Dzwony.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Może mnie chcesz zrewidować?
— Nie, nie. Nie mówmy już o tem. Muszę pana teraz pożegnać. Mam dziś wieczór robotę.
I porzuciłem go, nie spojrzawszy na niego. Co za nędza!
Nie widziałem go parę dni. Piątego dnia zjawił się u mnie wieczorem.
— Ach, to pan? — rzekłem, poważną robiąc minę.
I nie zważając na niego, wróciłem do mojej pisaniny. Po dłuższej pauzie odważył się zapytać mię:
— Znalazłeś?
Roześmiałem się i pisałem dalej.
Po drugiej, jeszcze dłuższej pauzie, odezwał się znów:
— Ja go nie wziąłem.
— Tak, tak. Dobrze. Wiem. Czy nie może pan już o niczem innem myśleć?
Widząc, że się nie ruszam od stołu, rzekł po trzeciej pauzie:
— Dobranoc!
— Dobranoc! Dobranoc!

Pozwoliłem mu odejść, nie zatrzymując go

Dzwony.5
— 65 —