Przejdź do zawartości

Strona:Gabryel D’Annunzio - Dzwony.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

wcale. Potem zrobiło mi się przykro. Chciałem go zawrócić, ale było już zapóźno. Poszedł.
Parę dni znów był niewidzialny. Pewnego wieczora jednak, kiedy około północy wróciłem do domu, zastałem go pod latarnią, pod mojem mieszkaniem. Padał drobny deszczyk.
— To pan? O takiej porze?
Ledwo się trzymał na nogach. Myślałem, że jest pijany. Kiedy mu się jednak lepiej przypatrzyłem, przekonałem się, że się znajduje w pożałowania godnym stanie: cały zabłocony, jakby się tarzał w kałuży, obdarty, wychudnięty, z posiniałą twarzą.
— Cóż się panu stało? Mów pan.
Wybuchnął płaczem i zbliżył się do mnie tak, jakby chciał paść w moje ramiona. I łkał mi nad uchem i próbował wśród łkania, które go dławiło, wśród łez, które mu do ust spływały, opowiedzieć mi wszystko.
Ach, mój panie, pod tą latarnią gazową, w ten deszcz, co za straszna rzecz! Jakież okropne to łkanie człowieka, który trzy dni nic nie jadł!

Wie pan co to głód? Czy widział pan kiedy człowieka, na pół nieżywego z głodu, który zasiada do stołu i kawałek chleba, kawałek mięsa

— 66 —