Strona:Gabryel D’Annunzio - Dzwony.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie.
— Doprawdy nie?
— Nie.
Zbudziło się we mnie podejrzenie. Baptysta stał ciągle na progu z rękami w kieszeniach. Rozpocząłem na nowo poszukiwania, zniecierpliwiony, prawie zły.
— Niepodobna, żebym go zgubił. Zanim się rozebrałem, miałem go jeszcze. Wiem, że go miałem. Musi tu gdzieś być. Musi się znaleźć.
Baptysta wszedł do pokoju. Obróciłem się nagle i wyczytałem zbrodnię na jego twarzy. Serce mi zamarło. Zmieszany jąkał:
— Musi tu być. Musi się znaleźć.
I wziął świecę, nachylił się, ażeby poszukać koło łóżka. Zataczając się, ukląkł, podniósł kapę, zajrzał pod łóżko. Męczył się, oddychał z trudnością. A świeca kapała na jego drżącą rękę.
Komedya ta drażniła mię.
— Dosyć! — powiedziałem ostro. — Daj pan spokój. Nie trudź się pan. Wiem już, gdzie właściwie należałoby szukać...

Postawił świecę na podłodze. Chwilę jeszcze nie podnosił się, klęczał skurczony, drżący, jak

— 63 —