Strona:Gabryel D’Annunzio - Dzwony.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rywał z domu wszystko, co mu w ręce wpadło, ażeby przepić, ażeby zaspokoić swoją niepohamowaną namiętność. Obawa przed wymyślaniem i biciem nie była w stanie powstrzymać go od tego. Przynajmniej raz na miesiąc wypędzała go żona z domu bez litości. Dwa, trzy dni nie było go potem widać, nie miał odwagi wrócić, do drzwi zapukać. Gdzie chodził? Gdzie sypiał? Jak żył?...
Od pierwszego dnia naszej znajomości, starał mi się przypodobać. Podczas gdy siedziałem skazany na wysłuchiwanie czczej gadaniny mojej przyszłej teściowej, on zwracał się do mnie nieustannie z uśmiechem, który sprawiał, że drgała mu dolna, obwisła warga. Kiedy wstałem, ażeby odejść, powiedział mi z cicha i jakby bojaźliwie:
— Ja także idę.
Wyszliśmy razem. Nie był pewny w nogach. Widząc na schodach, jak się ociąga i chwieje, zapytałem:
— Może się pan oprze na mnie?

Przyjął moją propozycyę i oparł się. Kiedyśmy wyszli na ulicę, nie wyciągnął ręki z pod mego ramienia, pomimo, że zrobiłem ruch, wskazujący wcale niedwuznacznie, że się chcę uwol-

— 50 —