Przejdź do zawartości

Strona:Gabryel D’Annunzio - Dzwony.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nić. Z początku milczał. Ale zwracał się do mnie twarzą raz po raz tak blisko, że dotykał mię krysą swego kapelusza. Nie przestawał się uśmiechać i, chcąc przerwać milczenie, wydawał z gardła jakieś dziwne dźwięki.
Przypominam sobie dobrze: było to o zmroku bardzo pięknego wieczora. Na ulicy było dużo ludzi. Przed jedną kawiarnią grało dwóch muzykantów, na flecie i gitarze, melodyę z „Normy“. Przypominam sobie: wóz z jakimś rannym, eskortowanym przez dwóch miejskich sierżantów, przejechał koło nas.
W końcu rzekł, ściskając mię za ramię:
— Cieszę się, wiesz? Prawdziwie się cieszę. Jakim ty dobrym musisz być synem! Podobasz mi się już teraz, wiesz?
Wypowiedział to prawie spazmatycznie, opanowany jedną jedyną myślą, jednem jedynem pragnieniem. Ale wstydził się dać mu wyraz. I zaczął się śmiać jak głupkowaty. Znowu milczenie. Potem jeszcze raz powtórzył:
— Cieszę się...

I znów zaczął się śmiać spazmatycznym śmiechem. Dostrzegłem, że przebywa nerwowy kryzys. Kiedyśmy przechodzili koło oszklonych

4*
— 51 —