Przejdź do zawartości

Strona:Gabryel D’Annunzio - Dzwony.djvu/35

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wrzawa staje się coraz większą. Ginevra wraca. Może słyszała wszystko. Śmieje się z cicha.
Wanzer krzyczy:
— Episcopo, rozpoczynaj konkury!
Dwaj stołownicy występują naprzód i z udaną powagą proszą w mojem imieniu o rękę Ginevry.
Ona, ze zwykłym swoim uśmiechem odpowiada:
— Rozważę to.
— I znów spotykam się z jej wzrokiem. I nie wiem już doprawdy czy to ja jestem tym o którego chodzi, tym o którym mowa, czy to ja jestem tym Episcopem, z którego się tak naśmiewają. I nie mogę sobie wyobrazić, jaki wyraz może mieć moja twarz w tej chwili...

Sen, sen. Ten cały okres mego życia, to jakby sen. Nie może pan zrozumieć lub choćby tylko wyobrazić sobie jakiego uczucia wówczas doznawałem, jak się zachowywałem. Przebyłem we śnie fazę przeżytego już życia. Brałem nieuchronnie udział w całym szeregu wypadków, które się już kiedyś wydarzyły. Kiedy? Nikt tego nie wie. Nadto nie byłem zupełnie pewny, czy to ja sam jestem. Wydawało mi się często,

— 31 —