Strona:Gabryel D’Annunzio - Dzwony.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tak, tak, jestem spokojny, zupełnie spokojny.
Wszystko panu opowiem, od początku, jeżeli sobie pan życzy; wszystko po kolei. Niech mi pan wierzy, jestem jeszcze przy zdrowych zmysłach.
A więc rzeczy się tak miały. Było to przed dwunastu albo trzynastu laty w pewnym domu, w nowej dzielnicy miasta, w pewnego rodzaju pensyonacie. Było nas coś dwudziestu, częścią młodych, częścią starszych urzędników. Jadaliśmy tam wieczorem o jednej porze przy wspólnym stole. Znaliśmy się wszyscy mniej lub więcej, chociaż nie wszyscy pracowaliśmy w jednem biurze. Tam to poznałem Wanzera, Giula Wanzera, przed dwunastu czy trzynastu laty.

Czy... czy... widział pan trupa?... Czy nie uderzyło pana nic szczególnego w tej twarzy, w tych oczach?... Ah, zapominam, oczy miał zamknięte... Ale nie obydwa, nie, nie obydwa. To wiem aż nadto dobrze. Muszę umrzeć, i niechby już, byle się tylko pozbyć wrażenia tej powieki na moich palcach... Nie mogłem jej przymknąć... Czuję ją, czuję ją tutaj, zawsze, jakby się kawałeczek tej skóry przylepił...

— 16 —